W Havanie spotkaliśmy się z moim kolegą, Wieśkiem, z którym już kiedyś byłem na Kubie. On załatwił nam możliwość pożeglowania wzdłuż brzegów Kuby 45-stopowym katamaranem. Do Varadero musieliśmy się jakoś dostać; udało się taksówką.
Po dotarciu na miejsce i zaokrętowaniu przeżyliśmy klasyczne deja-vu. Zaczęły się korowody z odprawą. Celnicy, straż graniczna, sprawdzanie całego jachtu, zaglądanie do wszystkich kabin, bakist itp. Zupełnie, jak jeszcze nie tak dawno u nas. Wreszcie, po ok. 1,5 godz. odpływamy. Ale to jeszcze nie koniec. Po następnych 20 minutach wołają nas przez UKF-kę. Wracamy. I tu znów czekanie przy kei straży straży granicznej. Nikt nie wie o co chodzi. Dopiero po godzinie wyjaśnia się, że na konto mariny nie wpłynęła jakaś drobna część opłat za postój w porcie. Po wpłaceniu możemy płynąć.
Nasz katamaran okazuje się być świetnie wyposażonym jachtem: cztery kabiny, każda z własną łazienką, klimatyzacja, mikrofalówka, kostkarka do lodu, pralka i wiele innych udogodnień. Natomiast z elektroniki jachtowej została tylko świetnie wyposażona tablica. Wszystkie urządzenia szlag trafił ponad rok temu, gdy w maszt uderzył piorun. Teraz muszą popłynąć do Meksyku, gdzie można będzie wszystko naprawić lub powymieniać (cóż, na Kubie to niemożliwe). Na szczęście jachtem opiekuje się i manewruje doświadczony żeglarz Yano – marynarz zatrudniony przez agencję pośrednictwa pracy, który zna te wody i świetnie radzi sobie z nawigacją klasyczną.
Jeszcze na początku rejsu Wiesiek powiedział, że będzie szansa na wspólną kąpiel z delfinami. Nie bardzo mogłem w to uwierzyć, więc informację zachowałem w tajemnicy, bo mogło się nie udać. Ale na szczęście nic z tych rzeczy. Dopłynęliśmy do delfinarium na środku morza po południu, kiedy ostatnie statki z turystami odpływały. Zostaliśmy tylko my i po krótkich negocjacjach Wieśka i Yano z obsługą mogliśmy wskoczyć do delfinów. Wrażenie było niesamowite. Nie będę opisywał. Wystarczą zdjęcia.
Potem popłynęliśmy na Cayo Blanco. Wyspa, gdzie jest tylko plaża i jedna, spora knajpa. Najpierw informacja, że nas nie obsłużą, bo są zarezerwowani na dwa kanadyjskie wesela, ale po krótkich negocjacjach jest zgoda. Za niewygórowaną kwotę możemy najeść się langust i opić rumem do woli. Rzeczywiście, po zmroku przypłynęły dwa wielkie katamarany z gośćmi dwóch młodych par, które złożyły sobie przysięgę, dokładnie w momencie zachodu słońca. Pojedli, przede wszystkim popili, trochę się powyginali w rytm muzyki i odpłynęli kontynuować balety w hotelu. A my zostaliśmy. I dopiero teraz zaczęła się zabawa. Muzyka, rum, tańce… Na koniec dostaliśmy jeszcze ze dwie miedniczki langust i kurczaków, flaszkę rumu i… na łódkę.