Na lotnisku w Livingstone czeka na nas kierowca z zarezerwowanego hostelu. Po przyjeździe na miejsce okazuje się, że jest to bardzo wyluzowana enklawa dla obieżyświatów ze wszystkich zakątków globu.
Po zakwaterowaniu spacer po mieście i obiad w lokalnej (jak na te warunki bardzo eleganckiej) knajpie.
Wieczór na materacach w patio kończy się późno w nocy, dlatego nazajutrz początek wyprawy na Zambezi zaczynam z ciężką głową.
Najpierw śniadanie, niezłe. Potem szkolenie, przydział sprzętu ochronnego i odjazd ciężarówką na miejsce startu, które okazuje się być u podnóża wodospadu Wiktorii.
Nieraz używałem kamizelki ratunkowej, ale tutaj po raz pierwszy spotkałem się z tym, że przewodnik dociąga mi tak mocno wszystkie paski, że trudno oddychać. Jeszcze nie dało to mi do myślenia...
Potem krótkie szkolenie praktyczne na tratwie, w oczekiwaniu, aż reszta załóg (sześć) zapakuje się na swoje pontony. Kręcąc się po stojącej wodzie, ćwicząc reagowanie na angielskie komendy (naprzód, lewa, prawa, wstecz, padnij...) podpływamy pod sterczącą z wody skałę. A na niej... kilkumetrowy krokodyl. Leżał bez ruchu i okropnie śmierdział. Pewnie nie żył. Ale... przecież nikt go tu nie przytargał. Musiał jakoś dopłynąć... A skoro on mógł, to...?
Ale nie było już czasu na myślenie. Reszta załóg też gotowa i ruszamy!!!
Reszta na zdjęciach.
Płynęliśmy sześć i pół godziny z przerwą na obiadek, po którym dalej płynęły już tylko cztery ekipy, i to też niekompletne.
Na koniec wielkie wrażenie na mnie zrobiła "kolejka linowa" na szynach, którą wjeżdżaliśmy na górną krawędź kanionu, 100 m w pionie. Że to jeszcze nie spadło??? Niestety nie mam zdjęć, bo... skończyła mi się bateria, a nie było zbyt wielu chętnych na zabranie aparatu do tratwy.
Następny dzień - wyprawa do wodospadu Wiktorii. Niestety mamy niską wodę, więc nie wygląda tak imponująco, jak Iguacu, ale też jest co podziwiać. Poza tym, od czego wyobraźnia?