Po drodze z Cienfuegos do Trinidadu zajeżdżamy do szeroko reklamowanego ogrodu botanicznego. Mieliśmy nadzieję, że wreszcie dowiemy się, jak nazywają się poszczególne drzewa czy kwiaty, które podziwialiśmy rosnące na dziko. A tu okazało się, że na roślinach nie ma żadnych tabliczek. Trzeba chyba było wziąć przewodnika. Ale i tak warto było tam zajechać.
Zaraz po wjeździe do Trinidadu zatrzymuje nas jakiś młodzieniec. Macha rękami i tłumaczy, że dalej nie możemy jechać, bo droga zablokowana, jakaś awaria elektryczna, ale on nas przeprowadzi. Delikatnie, acz stanowczo odmówiłem i pojechałem dalej. Za chwilę wyskoczył następny i taki sam tekst. Znowu nie uwierzyłem i powiedziałem, że chcę tą awarię zobaczyć. No i okazało się że miałem rację. Udało się nam bez kłopotu dojechać do samego rynku. Tutaj z kolei próbowała nas naciągnąć dziewczyna, która oferowała pokoje. Ale nie u siebie, a u jakichś znajomych czy krewnych, i to dosyć daleko. Podziękowaliśmy grzecznie i na własną rękę, bardzo szybko znaleźliśmy śliczne mieszkanka. Każda para inne, ale najpiękniejsze trafili Hania z Bolkiem. Zamieszkali u bezpośredniego potomka właściciela największej fabryki cygar na Kubie sprzed rewolucji. Mieszkanie - muzeum, opisywane w przewodnikach. Stare meble, na ścianach obrazy, zegary, stół bilardowy, wypreparowany krokodyl i cała masa innych gadżetów z kolonialnej epoki. Zaraz po ósmej sypialnia musiała być wysprzątana, bo przechadzający się ulicami turyści koniecznie muszą sfotografować przez okno zabytkowe wnętrza. My z Basią zamówiliśmy też tutaj obiady. Nieźle się zdziwiliśmy, gdy okazało się, że tuż za moimi plecami, w ciasnej klatce mieszka sobie chyba czternastoletni cocodrillo. To chyba jakaś tamtejsza tradycja i pewnie za jakiś czas, po wypchaniu zastąpi tego starego z salonu.
W Trinidadzie mieliśmy szczęście. Trafiliśmy na pierwszy dzień Semana de la Cultura (Tydzień kultury). Wystąpił między innymi eksportowy kubański zespół pieśni i tańca z Santiago de Cuba, Prawie dwie i pół godziny ognistych rytmów i kolorowych strojów, a w tle drinki przyrządzane przez nas samych z zakupionych za niewygórowanę cenę składników.
Rozkład dnia był prosty: rano śniadanko, plaża i po obiedzie znowu penetrowanie miasta w poszukiwaniu lepszej muzyki, lepszego mojito.
Trinidad jest miastem wyjątkowym, po prostu jeden wielki zabytek, wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Odnowiony od strony centrum, tragicznie zapuszczony jeszcze od tyłu. Ale żywy, tętniący muzyką i tańcem. Nas też ta muzyka porwała.